Trzy kolory

Różowy

Aż mnie skręca! Miałam może 5 lat, kiedy ciekawość zwyciężyła nad strachem. Patrzyłam przez dziurę w bramie. Policzek przytulałam do chropowatej, nierównej powierzchni. Jakaś drzazga bezceremonialnie wbiła się w delikatną skórę. Starłam kropelkę krwi.

Świnia była różowa i ogromna. Kwiczała tak, że słychać ją było w całej wsi. Przerażał mnie ten krzyk, ale nie oderwałam wzroku ani na moment. Przytulona do szorstkiej powierzchni bramy, obserwowałam jak sąsiad jednym sprawnym ruchem, wbija siekierę w jej szyję. Krew chlusnęła. Szerokim strumieniem lała się do wielkiej, emaliowanej miski. Świnia kwiczała a krople krwi, które spadały poza miskę różowiły trawę.

Związali jej nogi. I podciągnęli na gałęzi wielkiej lipy. Lipa stała na środku podwórka. Potężne drzewo i wiszące na niej różowe mięso przypominające rozpołowioną ostrygę. Sąsiad sięgnął po piłę motorową. Ryczące narzędzie wbił w ciało świni. Zwymiotowałam.

Trzy kolory

Szary

Blokowisko, które mnie otaczało było rozlazłą szarością. Betonową studnią pełną bezimiennych ludzi. Bezbarwnych. Nie obchodzących nikogo, jak i siebie nawzajem.  Na trawnikach spoczywał szary pył. Na pobliskiej karuzeli, pomalowanej na szary nijaki kolor bawiły się dzieci. Tylko dzieci były kolorowe. Ich dźwięczne głosy sprawiały, że w betonowej studni pojawiała się tęcza.

Popielate  były koszule. Korporacyjne wytłamszenie w standardy. Mózg robił się szary od standardów obsługi klienta. A my i dla klientów i dla szefostwa byliśmy szarą masą. Nawet nie przezroczystą jak powietrze. Powietrza nie widać. A nas widzieli dokładnie. I oczekiwali pełnej uległości. Jak od ludzi w pasiakach.

Szarość to nicość. Beton i kurz. Proces powolnego zanikania własnej woli.

Zawsze chciałam być tęczą na karuzeli. Nie lubię być szara. Mniejsza niż  zero.

Trzy kolory

Żółty

Wioska. Gdzieś za górą, pod lasem. Dom drewniany, a w nim ona. Orzechowe oczy i włosy upięte w kok. Szorstkie spracowane ręce. Głaskanie po twarzy to była dla mnie najprzyjemniejszą pieszczota. Te szorstkie dłonie miały w sobie tyle delikatności…

Płakałam. Miałam żal, że nikt mnie nie chce. Nie kocha. A ona? Ugotowała kisiel cytrynowy. Tylko to znalazła w sklepie oprócz cukru, taniego wina i masła na wagę. Szklana szczerbiona salaterka. Słodka galaretowata maź. Jadłam dosalając ten kisiel łzami. I nie wiem, czy to ten kisiel, czy słoneczny kolor, czy dotyk spracowanych, szorstkich dłoni , sprawił, że przestałam płakać.

Do dziś cytrynowy kisiel jest dla mnie kwintesencją słodyczy, a żółty kolor znakiem nadziei, że może jednak… Że po prostu jednak… Najzwyczajniej w świecie wszystko się ułoży…

 

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.